SPOILERY!

Film zdaje się być, zaraz po internecie, jednym z głównych nośników kultury naszych czasów. Jednak dla tych samych ludzi, dla których wyjście do kina jest jedynym kontaktem ze sztuką, samo pojęcie kinematografii ograniczone jest najczęściej, do komercyjnych hollywoodzkich superprodukcji, co pozostawia zarówno filmy europejskie, jak i azjatyckie, w cieniu. Dla przeciętnego widza wschodnie kino kojarzyć może się co najwyżej z japońskim anime lub indyjskim Bollywood, z Brucem Lee czy Lucy Liu. Widz, przyzwyczajony do splendoru, akcji i humoru Hollywood, mimowolnie zamyka się na inne źródła filmowe, nie tylko ze względu na swoją niewiedzę o bogactwie azjatyckiego kina, lecz również przez nieznajomość tamtejszej kultury i wyczucia smaku, które w mniejszym lub większym stopniu, przez dzieła przebijają.

To właśnie elementy typowe dla kultury wschodniej mogą być przyczyną szoku u  nieświadomego widza Zabójczyni, spektaklu stworzonego dla nas przez Hsiao-hsien Hou. Na formę i fabułę filmu wpływ mają dwa niezwykle ważne czynniki związane z młodością reżysera, który osadza akcję w historycznych Chinach, jego ojczyźnie i miejscu narodzin, zaś powolne, niemalże statyczne ujęcia towarzyszące nam przez cały seans, stały się swego rodzaju kwintesencją stylu Hsiao, który w trakcie studiów na tajwańskich wyspach dołączył do przedstawicieli kina „Tajwańskiej Nowej Fali”, reżyserów poświęcających swe dzieła przede wszystkim badaniu psychiki bohaterów.

Tytułowa bohaterka filmu (oryg. Cìkè Niè Yǐnniáng), to wyszkolona zabójczyni, która zostaje wysłana w swe rodzinne strony z misją zabicia swojego byłego narzeczonego. Jest to zarówno kara za niewykonanie poprzedniego rozkazu, jak i lekcja. Nie Yinniang (w tej roli Shu Qi) zostaje postawiona przed trudnym wyborem między tradycją i wpajanym jej od dzieciństwa posłuszeństwem, a sercem i swoistą indywidualnością, wolnością płynącą z możliwości postępowania według własnych przekonań. Konflikt ten, jak i sama fabuła zainspirowane zostały przez starą bajkę autorstwa Pei Xinga- Nie Yinniang, historię młodej dziewczyny trenowanej na zabójczynię przez mniszkę. Hsiao-hsien Hou luźno nawiązuje do tego utworu w Zabójczyni, przeinacza wedle uznania i potrzeb wydarzenia, równocześnie wykorzystując niektóre, zdawałoby się nieistotne elementy, by przy zakończeniu filmu nakierować widza na dalsze losy bohaterki. Bez znajomości kontekstów, końcowa scena filmu jest dla nas niejasna- Yinniang odchodzi wraz ze swym ojcem i szlifierzem luster, nie dając nam żadnych wskazówek co do swej przyszłości. Jednak gdy uwzględnimy, iż w literackiej wersji opowieści zabójczyni odnajduje szczęście u boku wytwórcy zwierciadeł, mimowolnie dochodzimy do wniosku, iż podobnie będzie i w filmowym przypadku.

Zabójczyni definitywnie nie należy do typowego kina akcji, nie można bowiem określić tym mianem filmu w którym fabuła odgrywa tak nieznaczną rolę. Najczęściej to krajobrazy, kultura i muzyka stanowią tło dla rozgrywanej historii, jednak w nagrodzonej złotą Palmą Festiwalu w Cannes Zabójczyni to właśnie intryga i akcja stają się jedynie punktem wyjścia, swoistym pretekstem dla Hsiao-hsien Hou do stworzenia tej wizualnej orgii. To nie film, to poezja pisana obrazem i dźwiękiem. Samo podejście reżysera do poprawności historycznej dzieła, do najmniejszych nawet detali, kostiumów czy rekwizytów wprowadza nas w trans. Tak dobrze zrealizowanego filmu historycznego nie było najprawdopodobniej od Barry’ego Lyndona Stanley’a Kubricka. Piękno Zabójczyni to przede wszystkim forma, która przerasta znacznie treść. Sam reżyser twierdzi, że w pełni zrozumieć ten film można dopiero po jego trzykrotnym obejrzeniu.

Widza zwieść może również sam gatunek, do którego należałoby zakwalifikować dzieło Hsiao-hsien Hou. Wuxia, w Polsce zwana „kinem kung-fu”, to klasyka filmów chińskich, będąca tym dla azjatyckiej kinematografii, czym westerny są dla Amerykanów, świadczą o tamtejszej kolebce kulturowej, są nośnikiem teraźniejszej azjatyckiej mitologii. Yasujiro Ozu, zwany przez krytyków „najbardziej japońskim z japońskich twórców” poprzez swoją twórczość zbudował pewien kanon, który zdaje się być przestrzegany przez tamtejszych twórców do dziś. Filmy takie jak Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok, czy Dom latających Sztyletów, będące klasyką gatunku, charakteryzują się szybką, wartką akcją, licznymi scenami walki, oraz podobną fabułą opartą na szkoleniu ucznia przez mistrza. Zabójczyni różni się znacząco na ich tle, mimo iż są w niej fenomenalne sceny walki, a Mniszka jest mentorką Yinniang. Bójki stanowią jednak niewielką część filmu, wręcz jego ułamek, inaczej również przedstawiona została relacja bohaterki z mistrzynią, nie tylko bowiem jej szkolenie wydaje się już ukończone, ale również nie stanowi głównego wątku dzieła.


Postać mistrzyni ma tutaj bowiem zupełnie odmienne znaczenie, nie występuje ona tak naprawdę jako nauczyciel, nie przekazuje tytułowej zabójczyni nowych umiejętności czy wiedzy, jest niejako wodzem, zamiennikiem feudalnego władcy, któremu poddany winien jest posłuszeństwo. Niewypełnienie rozkazu równe jest straceniu własnego honoru. To właśnie ta relacja między mniszką a bohaterką, a raczej wypływający z niej konflikt wewnętrzny, targający Yinniang, która musi wybrać między posłuszeństwem, tradycją i własnym honorem a tym, co dyktuje jej serce, sumienie i rozum, jest prawdziwym tematem dzieła Hsiao-hsien Hou. Odzwierciedleniem tej walki jest kolorystyka. Pierwsze, czarno białe sekwencje filmu, symbolizować mają świat prosty, w którym zabójczyni wypełnia wydawane jej polecenia, a różnica między tym co właściwe, a co niewłaściwe, jest dla niej oczywista. Tak jak kontrastują ze sobą czerń i biel, tak oddzielone są od siebie dobro i zło, obowiązek i hańba, nie ma nic pośrodku. Moment, w którym dowiaduje się, iż będzie musiała zabić dawnego ukochanego jest chwilą, w której w jej światopoglądzie zaczyna zachodzić przemiana, na ekran wkraczają więc również inne kolory. Innym nośnikiem bieli i czerni są właśnie dwie bohaterki, których konflikt stanowi bazę całej akcji Zabójczyni. Biel, kolor Mistrzyni, symbolizuje w chinach, inaczej niż w kulturze zachodu w której jest oznaką niewinności, żałobę i śmierć. Czerń zaś, w którą przyodziana jest główna bohaterka, to symbol odwagi i determinacji. Kontrast między nimi to walka między złem a dobrem, śmiercią a życiem, posłuszeństwem a odwagą, potrzebną by postąpić właściwie, nawet wbrew panującym regułom i zasadom.


Mimo iż Chiny, wydają się być nam typowo patriarchalnym światem, to właśnie role kobiece odgrywają w filmie największe znaczenie, napędzają fabułę i stanowią obiekt psychologicznych badań reżysera. To Yinniang, a nie jej ojciec czy Tian Ji, staje przed trudnym wyborem, a zmiany zachodzące w jej psychice są obrazowane przez Hsiao-hsien Hou na prawie że każdej dostępnej mu płaszczyźnie. Jednak nie tylko na dylematach tej postaci opiera się przesłanie ukryte przez reżysera za pięknymi widokami i krajobrazami, w które bogata jest Zabójczyni. Dwie inne mieszkanki Weibo, Lady Tian i Huji, są swymi przeciwieństwami. Pierwsza z nich, obecna żona Tiana, posługuje się czarną magią i nie cofnie się przed absolutnie niczym by osiągnąć upragniony cel. Druga zaś jest współczującą i kochającą kobietą. To wokół ich poczynań budowana jest mająca miejsce na dworze intryga, ich postacie są również odbiciem zmagań z jakimi przychodzi się zmierzyć głównej bohaterce, są ucieleśnieniem jej dwóch możliwości wyboru. Zabijając Tiana bohaterka stanie się taka jak jego żona, Lady Tian. Bezwzględna, lecz również niezwykle silna. Oszczędzając go i przyjmując z rąk mniszki karę upodobni się do Huji, niewinnej, żyjącej w zgodzie z własnymi uczuciami, równocześnie stając się bezsilną. Są to jej, rzekomo, jedyne opcje.

Jest jeszcze jedna niezwykle istotna, lecz nie tak oczywista rola tych dwóch dam i towarzyszek Tiana. Są one przeciwieństwem, nie tylko dla siebie nawzajem, ale również dla samej bohaterki. Ukazują, że w skorumpowanym, hierarchicznym świecie, w którym wydawałoby się, jedyną drogą prowadzącą do szczęścia i cnoty byłoby poszanowanie tradycji i podporządkowanie się zasadom,  to właśnie indywidualność zdaje się górować nad innymi cechami. Yinniang nie kieruje się, jak mieszkanki dworu Tiana, swą powinnością, lecz własnym osądem, który to właśnie wyróżnia ją od pozostałych bohaterek i niejako staje się jej drogą do szczęścia i wolności. Możliwość kierowania własnym życiem jest przywilejem danym przez los głównej bohaterce, czy jednak przyniesie jej ono szczęście? Film nie udziela nam na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, pozostawiając możliwość interpretacji dalszych losów tytułowej Zabójczyni, która w gruncie rzeczy krwawą zabójczynią się nie okazuje. 

                                               

            Fargo, to największe pod względem liczby mieszkańców miasto w Dakocie Północnej. Fargo, to również tytuł filmu braci Coen z 1996 roku. Filmu, którego akcja toczy się w owym mieście przez zaledwie 4% czasu ( liczyłam).



Fargo jest uznawane za drugi najlepszy (zaraz po To nie jest kraj dla starych ludzi) film braci Coen, dzięki któremu zresztą zyskali oni większą sławę. No i nie ukrywajmy że nieistotną, statuetkę Oscara. Wychowali się w Minneapolis i to właśnie wśród śnieżnych pustyń stanu Minnesota toczy się akcja filmu.

 Napisy początkowe informują nas, że scenariusz oparty został na faktach. Wszystko zaczyna się, gdy Jerry Lundegard (w tej roli William H.Macy) popada w kłopoty finansowe i zleca dwóm oprychom porwanie swojej żony. Teść jest bogaty, a oni podzielą się forsą z okupu, żonie nic się nie stanie. Wszyscy będą zadowoleni. Ma obejść się bez ofiar, bez komplikacji. Oczywiście zaledwie po przyjrzeniu się wynajętym do roboty typom (tutaj Steve Buscemi i Peter Stormare) domyślamy się, iż tak nie będzie. Sam film możnaby streścić jako „Poradnik, jak nie należy porywać żony”. Do tego sprawą zajmuje się ciężarna, nieporadna  policjantka Marge Gunderson. Wszystko to sprawia wrażenie farsy, film jednak, jak większość dzieł braci Coen, ma dużo głębsze znaczenie niż tylko wyśmianie klasycznego kina akcji.


Bracia w swojej twórczości często sięgali do tradycji filmów nori, mrocznych kryminałów, których akcja toczy się w dużym mieście będącym siedliskiem zła i zepsucia, a bohater, najczęściej przystojny detektyw w prochowcu, toczy zarówno zewnętrzną jak i wewnętrzną walkę ze złem. W tych filmach zło jest ukazane jako coś naturalnego, otaczającego nas ze wszystkich stron. U Coenów jest inaczej. W Fargo akcja toczy się w Brainerd, niewielkim, uroczym miasteczku, którego mieszkańcy są poczciwi i dobrzy. Zauważyć można, że poza trzema postaciami negatywnymi, wszyscy mówią z typowym dla Minnesoty akcentem (prześladujące nas przez cały film „Yaaay” Yah”) i mają przyklejony do twarzy szeroki, wręcz sztuczny uśmiech, a ich życie jest nudne, ale szczęśliwe. Inaczej więc niż w innych filmach nori, to nie świat jest zły, to nawet nie ludzkość jest zła, tylko pewne jej jednostki. Jednostki, które w końcu są ukarane za swoje błędy


Nie bez znaczenia pozostaje również miejsce akcji. Zaśnieżone tereny Minnesoty odchodzą znacznie od najczęściej spotykanych w tego typu filmach scenerii- ciemne zaułki wielkich miast i wszechobecna czerń zostały zastąpione domowym ogniskiem i ogromem bieli. Bieli, która zdaje się wręcz przytłaczać film i symbolizować niewinność zarówno mieszkańców miasta, jak i świata ogólnie. Krystalicznie czysty, jasny krajobraz zakłócają jedynie (czego przykładem może być chociażby pierwsza scena filmu) podróżujące przez niego postaci. Co ciekawe, są to za każdym razem postacie negatywne. Znowu więc niemoralna jednostka zakłóca porządek świata. Fakt, iż bracia Coen pochodzą z Minneapolis i znają nie tylko te tereny, ale również i mentalność mieszkających tam ludzi, podkreśla jedynie realizm filmu.



Spotkałam się kiedyś z określeniem, że film ten jest pochwałą brzydoty. Zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej. Wystarczy przyjrzeć się obsadzie. McDormand, (która jest żoną Joela Coen i gra w większości jego filmów) jest piękną kobietą, ale granej przez nią Marge nie określilibyśmy jako atrakcyjnej, nie jest nawet elegancka, jest strasznie powolna i zdaje się nie wiedzieć co robi, lecz okazuje się być skuteczna. Nawet prostytutki które pojawiają się w filmie nie wyglądają nam na femme fatale, wszystko jest wręcz karykaturalnie normalne, szare, brzydkie. Sam scenariusz został tak stworzony, iż uwagę widza nie przykuwa to co dobre, lecz to co złe. Na pewno przecież wszyscy umierają ze strachu myśląc o tym co może spotkać żonę Jerry’ego i czekając na rozwój dochodzenia w tej sprawie. Może i by tak było, gdyby nie fakt, że w trakcie filmu nawiązujemy silniejszą więź z jej oprawcami. Nie, nie troszczymy się o nich, nie odczuwamy dla nich ani zrozumienia, ani sympatii, wręcz ich nie lubimy, ale jednak ich losy nas interesują. To oni wyróżniają się na tle, zarówno innych mieszkańców jak i otaczających ich śnieżnych pustyń, ukazując, że to co złe bywa najbardziej kuszące.

Tak. To są prostytutki.



Ciekawym ukazanym tu aspektem jest również to, jak życiem ludzkim rządzi przypadek. Jerry na pewno nie spodziewał się, że jego pomysł na łatwy zarobek przerodzi się w krwawą jatkę. Jeden czyn niepoprawny moralnie pociąga za sobą kolejne, coraz gorsze, a wszystko to za sprawą zbiegu okoliczności. Film jest więc potwierdzeniem motywu znanego nam z klasycznej literatury- gdzie zbrodnia, tam też i kara. Coenowie zdają się więc mówić jedno: każdy niemoralny czyn jest dla człowieka nienaturalny i prowadzi do tragedii. Należy więc żyć uczciwie i cieszyć się drobnymi przyjemnościami w życiu, a nie kierować się zbytnią ambicją czy chciwością. Przesłanie filmu zdaje się zamykać w słowach wypowiadanych przez Marge pod koniec filmu „ 3 zabitych przy drodze. Vade na dachu, a ten zmielony to pewnie twój wspólnik. I po co to? Dla kilku dolarów? Teraz siedzisz tu zamknięty. A jest taka ładna pogoda”


Zarówno doskonale dopasowana muzyka (robota Cartera Burwell’a) jak i wspaniała gra aktorska (Oscar dla McDormand wcielającej się w rolę policjantki, czy wykreowana przez Stormare’a postać milczka-psychopaty), w połączeniu z prawie że statycznym ruchem kamery i z jednej strony absurdalnymi, ale przez to prawdziwymi sytuacjami, stwarza wrażenie niezwykłego realizmu. Aż trudno nam uwierzyć, gdy pod koniec filmu dowiadujemy się, że cały scenariusz był fikcją, zdarzenia te nigdy się nie wydarzyły, a początkowe napisy, sugerujące że wszystko to oparto na faktach, są jedynie żartem Coenów, który miał sprawić, iż uwierzymy w ich historię.


Gorzej jeżeli ktoś do końcowych napisów nie dotrwa i tak jak pewna japonka - Takako Konishi, wyruszy na poszukiwania zakopanych przez porywaczy pieniędzy, a po spędzeniu kilku miesięcy w stanie Minnesota, strzeli sobie w łeb po poznaniu prawdy. Ironią jest, że życie zdaje się tu potwierdzać jedynie przesłanie filmu.